Żyliśmy z zegarkiem w ręku
Wielu chwil nie pamiętają, zwłaszcza tych najtrudniejszych, kiedy trzeba było podejmować decyzje. Wiadomość o tym, że udać może się tylko dzięki in vitro zaszokowała ich. Czy spróbowali? Jaką drogę przeszli i czy było warto? Tego dowiecie się czytając ich historię.
Na początku staraliśmy się o dziecko bez wywierania ciśnień. Nie mieliśmy dziecka 4 lata i wtedy zrozumieliśmy, że coś jest nie tak. Rozpoczęliśmy badania. Dość szybko okazało się, że szansą dla nas jest in vitro. Przeżyliśmy szok. Długo o tym nie rozmawialiśmy. W końcu spróbowaliśmy. Za pierwszym razem się nie udało. Było to duże rozczarowanie, wielki żal, bo sądziliśmy, że poszczęści się nam za pierwszym razem. Mieliśmy wielką nadzieję, mimo że oczywiście liczyliśmy się z tym, że może nie wyjść od razu.
Pierwsze o co zapytaliśmy lekarza po niepowodzeniu, to termin drugiego podejścia. Gdy wyznaczono nam datę kolejnej próby, czuliśmy się gorzej niż za pierwszym razem, bo już wiedzieliśmy jak to jest. Wiedzieliśmy, że nasze życie będzie podporządkowane leczeniu. Nasz rytm tygodnia wyznaczały zastrzyki, wizyty w klinice... Na forach piszą, że się udaje…dlatego wierzyliśmy. Druga próba też się nie udała. Byłam zła, rozżalona, nie chciałam słyszeć o kolejnej próbie, gdy mąż pytał, czy ma nas umówić w klinice.
Trzecie podejście było z dawcą. Dlatego ja to przez długi czas odrzucałam. Tomek pogodził się z tym szybciej. Znowu żyliśmy podporządkowani zastrzykom. Wpisało się to w nasze życie. Po transferze znowu baliśmy się wyniku „bety”, dlatego nie przyszliśmy na potwierdzenie ciąży wyznaczonego dnia. Zjawiliśmy się dwa dni później. Potem wpatrywaliśmy się w telefon, czy przyszła już informacja o wynikach. Okazało się, że jestem w ciąży! Usiadłam i popłakałam się. Na drugim usg doktor powiedział, że dam nam posłuchać bicia serduszka. Po czym dodał, że teraz da posłuchać bicia drugiego serca. Zrobiłam wielkie oczy.
O tym trzecim, na szczęście udanym podejściu nie mówiliśmy rodzinie. O ciąży przez pierwsze miesiące też nie. Umówiliśmy się, że powiemy im w Boże Narodzenie. Wyszło inaczej, bo zanim nauczyłam się mówić o sobie, że jestem w ciąży minęło dużo czasu…
Teraz chłopcy są już z nami. Nie ważne skąd się wzięli. Ważne, że są.
Gdybyśmy mieli raz jeszcze podjąć decyzję, byłaby taka sama. Trzeba wierzyć, bo jak się przestanie, to nie ma już nic.
Dziś Kamila nie kryjąc wzruszenia mówi nam, że to dzięki "doktorkowi" (tak, od początku miedzy sobą Kamila i Tomek nazywali dr Rogozę) mogą cieszyć się każdym uśmiechem swoich maluszków.